RECENZJA | Adam Higginbotham. "Katastrofa Challengera. Historia bohaterstwa i dramatu na krawędzi kosmosu"

Admirał Harold Gehman, szef komisji badającej przyczynę katastrofy Columbii (CAIB) powiedział kiedyś o programie promów kosmicznych, że system zarządzania NASA nie zapewniłby bezpieczeństwa nawet linii autobusowej. Wniosek ten, choć kompromitujący, wygłoszony został po wypadku z 2003 roku, gdy NASA po raz drugi utraciła wahadłowiec i siedmiu astronautów powracających do ziemskiej atmosfery - ale doskonale znajduje odzwierciedlenie w sposobie zarządzania agencji także 17 lat wcześniej. O tym co wydarzyło się w 1986 roku w załogowej astronautyce wie chyba każdy, nawet osoba nie interesująca się lotami kosmicznymi na co dzień. Zdjęcia dokumentujące eksplozję promu kosmicznego Challenger, z rozchodzącymi się w kształt litery Y rakietami pomocniczymi na paliwo stałe, których po zapłonie nie da się już wyłączyć inaczej jak przez zdalną detonację ładunków systemu autodestrukcji - są równie rozpoznawalną wizytówką najsłynniejszych wydarzeń XX wieku, co fotografie atomowego grzyba z bomb zrzuconych na Hiroszimę i Nagasaki, płonącego sterowca Hindenburg czy odcisku buta Neila Armstronga na księżycowym regolicie z misji Apollo 11.

Są historie, które znamy z kart podręczników czy transmisji, które sami dawniej śledziliśmy - i w których nic już nie może nas zadziwić. Takie przekonanie o braku możliwości przeżycia zaskoczenia byłoby jednak zupełnie spudłowane w przypadku sięgnięcia po "Katastrofę Challengera" Adama Higginbothama, która nakładem Wydawnictwa Sine Qua Non po raz pierwszy ukazuje się na polskim rynku 29 stycznia 2025 roku, nazajutrz po 39. rocznicy tragedii. W ostatnim czasie dzięki współpracy z wydawnictwem miałem możliwość zapoznania się z tą lekturą, dzięki czemu tegoroczny okres tradycyjnych na blogu "Dni Pamięci" na przełomie stycznia i lutego, podczas których przypominanie są tragiczne wydarzenia załogowej astronautyki, zyskuje dodatkowy wymiar, jakiego dotąd nie było: recenzję nowej, przepotężnej pracy, która po zeszłorocznej premierze na rynku amerykańskim trafia teraz po raz pierwszy do rąk polskich czytelników.

 
Okładka przednia i tylna. © Materiały Wydawcy

Praca ta, nie ograniczając się do bycia jakąś zwyczajną literaturą faktu, ale stanowiąca niezwykle bogato uźródłowiony reportaż przypominający drobiazgową detektywistyczną pracę, jest potężna nie tylko swoją objętością, ale jakością treści. Wydaje się, że wszystkie programy dokumentalne razem wzięte, przynajmniej spośród tytułów emitowanych kiedykolwiek w polskojęzycznych kanałach dokumentalnych, nie oddają w ułamku wiedzy, którą po lekturze pracy Higginbothama czytelnik wyniesie - pierwszy raz bowiem polski odbiorca otrzymuje możliwość szczegółowego zapoznania się z przebiegiem nie tylko pamiętnego lotu Challengera, ale przede wszystkim całym łańcuchem wydarzeń, które to domino prowadzące ku tragedii wyzwoliły bardzo długi czas przed jej nadejściem - oraz co zwykle pomijane w produkcjach telewizyjnych także skutki wypadku w codziennym życiu rodzin i bliskich astronautów.

Aby zrozumieć budowę tej liczącej blisko 600 stron lektury (nie licząc kilkudziesięciu stron przypisów!) jako miłośnik kina w równym stopniu co astronomii, pozwolę sobie na pewną analogię do dwóch filmów: jednego z najwyżej cenionych przeze mnie reprezentantów gatunku wojennego jakim jest "Łowca jeleni" oraz recenzowanego kilka lat temu "Pierwszego człowieka". Dygresja filmowa może wydać się dość rozwlekła, ale zapewniam, że z powodu budowy książki jest warta wspomnienia - ot, choćby dla uniknięcia rozczarowania treścią lektury u potencjalnego nabywcy, ponieważ tytuły bywają niekiedy mylące.

"Łowca jeleni" - długi, liczący sobie ponad 3 godziny metraż filmu Michaela Cimino, choć jest dziełem wpisującym się w gatunek kina wojennego, sceny ukazujące wojnę zawiera w ułamku swojej całości - ułamku usadowionym przez twórców mniej więcej w połowie seansu. I choć jest to naprawdę ułamek - to skala oddziaływania tego fragmentu na widza nie pozwala już o filmie kiedykolwiek zapomnieć. Ten najbardziej szokujący kilkunastominutowy rozdział "Łowcy jeleni" jest jednak poprzedzony zdającą się nie mieć końca, bodaj najdłuższą w historii kina sceną wesela jednego z bohaterów, który razem ze swoimi kumplami trafia w końcu do Wietnamu.

Film wojenny, w którym przez około godzinę poznajemy bohaterów, ich zwykłe codzienne spędzanie czasu czy na wyjazdach na polowanie, kiedy mamy czas naprawdę silnie się z nimi zżyć poznając jak nieco szalonych, pełnych werwy i marzeń młodzieńców, to zabieg, który jednych widzów - spragnionych kina militarnego w stylu "Szeregowca Ryana" odpędzi od ekranu lub przyprawi o sen, a innym widzom - słusznie wytrwałym - pozwoli polubić bohaterów całym sercem i jeszcze silniej złączy z nimi w odczuwaniu emocjonalnej hekatomby, kiedy nadejdzie kulminacyjny czas. Ten czas Wietnamu mija szybko, po którym następuje... kolejna godzina kompletnie oderwana od klimatów, jakie na pozór można oczekiwać od filmu wojennego. Powracamy do codzienności, tym razem jednak już nie są to ci sami tętniący wigorem młodzieńcy, ale noszący bagaż traumatycznych doświadczeń z Wietnamu, z którym każdy radzi sobie (lub nie) inaczej, bagaż kompletnie ich odmieniający jako ludzi, mimo, że wiekowo są niemal tymi samymi postaciami, co godzinę wcześniej. To, w połączeniu z pierwszą godziną, stanowi przepis na emocjonalną mieszankę wybuchową dla widza, ponieważ nie traktuje on już bohaterów jak sobie nieznajomych i których los jest mu całkowicie obojętny. Dostał mnóstwo czasu nie tylko by się z nimi dobrze zapoznać, ale przede wszystkim polubić i tak po ludzku - dobrze życzyć.

Z kolei w "Pierwszym człowieku" biorącym na celownik temat pierwszego lądowania załogowego na Księżycu otrzymujemy film, który scen rozgrywających się w kosmosie nie ma zbyt wiele w stosunku do całości metrażu. Poznajemy Neila Armstronga, jego codzienne życie i zmagania w drodze do stania się dowódcą misji Apollo 11. Największe wydarzenie załogowej astronautyki XX wieku domagające się monumentalnego zobrazowania na wielkim ekranie - rzeczywiście zyskuje wspaniałe uhonorowanie na filmie, ale właśnie - coś, na co widz z taką niecierpliwością czeka i co być może było głównym motywem pokuszenia się na seans - następuje na sam finał, stanowiąc przepyszną wisienkę na torcie, choć objętościowo pod względem treści - będącą skromnym dodatkiem do całej reszty.

Ta nieco przydługa dygresja odnośnie "Łowcy jeleni" i "Pierwszego człowieka" może niemal jeden do jednego zostać odniesiona do podziału treści w książce Adama Higginbothama i dlatego uznałem ją za wartą wplecenia na początek recenzji, ponieważ co poniektórzy mogą się poczuć zwiedzeni tytułem otrzymując po zakupie coś, czego być może nie oczekiwali. Katastrofa promu kosmicznego Challenger w jego feralnej misji STS-51-L, dokładny przebieg i skutki z niej wynikające - stanowi dosłownie ułamek przepotężnej pracy usadowiony zdecydowanie bliżej finału lektury. To część historii, która wbrew tytułowi, nie następuje ani szybko, ani nie stanowi istotnej objętościowo części lektury - mimo, że przedmowa umieszcza nas bezpośrednio w czasie wydarzeń z 28 stycznia 1986 roku, to w trakcie zasadniczej części lektury docieramy do tego dnia dopiero po pokonaniu ponad 2/3 objętości. Czy to źle? Bynajmniej.

Zaczynamy od historii załogi Apollo 1 - pierwszej misji, która pozwoliła osiągnąć Państwowej Agencji Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej (NASA) coś, czego jeszcze nie była dotąd w mocy uczynić - zabić swoich astronautów i to jeszcze na długo przed realnym startem misji. Nie jest to jednak krótki niczym przedmowa opis tragicznego testu symulacji startu pierwszej misji najsłynniejszego programu księżycowego, ale dokładny opis wydarzeń, obaw i wątpliwości zgłaszanych przed testem i serii decyzji, które ostatecznie 27 stycznia 1967 roku doprowadziły do największej wówczas porażki amerykańskiej agencji kosmicznej zakończonej śmiercią Gusa Grissoma, Eda White'a i Rogera B. Chaffee'ego.

Chłonąc zdające się nie mieć końca stronice przechodzimy przez ogólnie zakreśloną, wyboistą historię kształtowania się programów załogowych lotów kosmicznych - Mercury, Gemini, Apollo, a wiele lat później - i już z coraz większą precyzją - także STS, przeplataną zaskakująco drobiazgowymi elementami biografii bohaterów, jacy w styczniu 1986 roku zasiedli ostatecznie na pokładzie Challangera w jego podwójnie jubileuszowym locie - wahadłowiec ten bowiem startując do swej tragicznej misji startował po raz 10., zarazem otwierając 25. misję programu promów kosmicznych.

Z precyzją godną miana dziennikarza-archiwisty w pełnym tego słowa znaczeniu Higginbotham zapoznaje nas z przyszłymi załogantami misji STS-51-L - poznajemy ich dzieciństwo, marzenia, motywacje, jak też pokonywane przeciwności i niekiedy zaskakujące koleje losu, które doprowadziły ich do stania się astronautami lub niedoszłymi cywilami na orbicie - jak w przypadku Christy McAuliffe ("Nauczyciel w kosmosie").

Tak jak we wspomnianym "Łowcy jeleni" - dostajemy mnóstwo czasu na zapoznanie się z bohaterami; zapoznanie tak rozbudowane i nikogo nie pomijające, że w razie przytrafienia się czytelnikowi słabszego dnia - lektura mogłaby łatwo zacząć stawać się trudna, oferując zdecydowanie coś innego od wyobrażeń przy sięganiu po taki tytuł. W ramach krótkiej tym razem dygresji - ta sama prawidłowość dotyczy choćby dokumentu produkcji National Geographic "Katastrofa Challengera" z 2015 roku, gdzie około 3/4 filmu poświęcone jest osobie Christy McAuliffe, podczas gdy treść sugerowana tytułem stanowi niezbyt obszerną zawartość wplecioną w postaci przerywników co pewien czas.

Przebrnięcie przez kilkaset stron lektury o wyłącznie quasi-biograficznym charakterze odnoszącym się do wszystkich załogantów mogłoby jednak być nużące nawet dla miłośników tematu, dlatego cała część książki pozwalająca nam poznać ostatnią załogę Challengera jest nieustannie przeplatana wątkami odnoszącymi się do technikaliów, procesów inżynieryjnych, rozwiązań konstruktorskich w ramach projektu promu kosmicznego, wyczerpujących opisów zmagań z wykorzystywaną technologią, która od samego zarania okazywała się nie tylko wysoce problematyczna, co przede wszystkim niebezpieczna ("Wielka płytkowa komedia", "Dopuszczalne ryzyko", "Przerwana misja"), opisów rosnącej biurokracji skutkującej między innymi fatalną polityką NASA i podwykonawców w sferze kontroli jakości, ale też tego co wydaje się zatrważające nie mniej od samej katastrofy - szeregu procesów decyzyjnych, zawirowań administracyjno-politycznych, całego łańcucha zgniłych kompromisów pomiędzy NASA, rządem i producentem rakiet pomocniczych wahadłowca, które przesądziły o losie załogi Challengera na wiele długich lat przed jego katastroficznym lotem.

 
Po lewej: Załoga misji STS-51-L w "Białym pokoju" przy włazie do Challengera, w przerwie w ćwiczebnej procedurze odliczania - ostatniej próbie przed startem, 9 stycznia 1986 r. Fot. National Archives. Po prawej: Osobom znajdującym się na ziemi trudno było z początku stwierdzić, że coś poszło nie tak. Alison Smith zrobiła to zdjęcie około 73. sekundy po starcie. Odwróciła się do brata i powiedziała: "Czyż to nie piękne?". Fot. Z kolekcji z rodziny Smith. © Materiały Wydawcy


Autor w ramach tego samego rozdziału potrafi momentalnie przeskakiwać po kilkanaście razy z wątków biograficznych do technologicznych w postaci krótszych podrozdziałów, a ponieważ czyni tak konsekwentnie - lektura szczęśliwie dla miłośnika astronautyki nie ma dużych szans stać się nużącą. Rzekłbym z uśmiechem, że to wręcz perfidne zagranie ze strony autora, które utrudnia odłożenie książki na bok. Nieustanne poszerzanie marginesów bezpieczeństwa, w pewnym momencie także już poza punkt krytyczny, igranie z losem przy przekonaniu o własnej nieomylności, usypiające czujność sukcesy i unikanie wypadków o mały włos, nad wyraz chętne ignorowanie ostrzeżeń z ciągłym magicznym myśleniem, że zawsze musi się udać, a zarazem wyjątkowa niechęć do wyciągania wniosków z dawnych, także brutalnych lekcji, to coś co - chyba bez przesady - przypomina na swój sposób lekturę kryminału i jeży włos na głowie.

Przedzierając się przez kolejne rozdziały niejednokrotnie można się zacząć zastanawiać jakim cudem taki potworek jakim w istocie był system STS - mógł w ogóle powstać i wykonać jakąkolwiek udaną misję. To jednak nie jedyna wątpliwość, która ma prawo nadejść podczas lektury. Niestety wśród pytań, jakich zrodzi się u czytelnika wiele - będą też i te z rodzaju jak można być tak ślepym, głuchym i głupim - a co będzie odnosić się do personelu amerykańskiej agencji i części personelu producenta rakiet pomocniczych, w kontekście trudnej do zrozumienia zdolności ignorowania przestróg i anomalii, które jeszcze przed nadejściem ostatniego lotu Challengera, nie były odosobnione lecz nawarstwiały się lawinowo, proroczo wskazując jakie będą konsekwencje obranego kierunku myślenia i postępowania.

Kiedy do mnożących się jak grzyby po deszczu problemów z rozwiązaniami technologicznymi dołożymy presję - zarówno ze strony społeczeństwa na agencję, jak i na inżynierów ze strony menedżerów programu, administrację państwową zakręcającą kurek z finansową kroplówką lub decydującą w taki czy inny sposób w jakim kierunku NASA ma podążać, co agencja ma koniecznie osiągnąć by podtrzymywać wrażenie ciągłej potrzeby istnienia programów załogowych, a z jeszcze innej strony dołożymy konflikty - zimnowojenny wyścig zbrojeń, wojnę w Wietnamie, zmiany społeczne Ameryki lat 60. i 70., które autor nam dokładnie nakreśla, to powstaje iście wybuchowy konglomerat ambicji, złudzeń i nierzeczywistych planów uczynienia z wahadłowców kosmicznego statku przyszłości, jakim nigdy się nie stały.

Bóle w jakich rodził się program STS, wysokie ryzyko wynikające ze stawiania na określone rozwiązania technologiczne - często wymuszane przez sam system, w którym NASA musi funkcjonować popadając w zgubne kompromisy inżynieryjne, logistyczne, finansowe, po rosnącą biurokratyzację procesów odbijającą się na braku dostatecznej kontroli jakości, wymuszanie na fachowcach "zrzucenia czapki inżyniera i ubrania czapki menedżera" - to przerażający w gruncie rzeczy styl działania agencji w trakcie kształtowania się pomysłów na program promów kosmicznych i także później - od początku kompletnie odrealniony w jego pierwotnych założeniach, ale o zgrozo - wypisz-wymaluj obraz także dzisiejszej NASA i programu rakiet SLS na potrzeby lotów Artemis.

Pomimo upływu lat, całych dekad, nieporównywalnego dziś bagażu doświadczeń w porównaniu ze stanem z lat 70. i 80. ubiegłego wieku - amerykańska agencja snując wizje programu latania rakietami SLS, pieszczotliwie nazywanego przeze mnie programem "Żywy trup", zdaje się kroczyć tą samą ślepą uliczką, kiedy ogłaszała zamiar wystrzeliwania ponad 40 lotów wahadłowców rocznie i załogowe lądowanie na Marsie przed końcem lat 80.

Dla osób żywo interesujących się dzisiejszą astronautyką załogową lektura książki Adama Higginbothama stanowić będzie zatem nie tylko pierwszy jak dotąd na polskim rynku wydawniczym tak dokładny opis sprzyjającej wypadkom polityki amerykańskiej agencji z czasów kształtowania się programu STS i później także z okresu jej funkcjonowania między 1981 a 1986 rokiem, ale też - co jeszcze smutniejsze - przywołującej często skojarzenia z aktualnym obrazem NASA oficjalnie przed kamerami robiącej twarzami swoich menedżerów dobrą minę do złej gry, choć pod poszewką - agencji borykającej się wciąż z tym samym fatalnym systemem prawno-ustrojowym, w obrębie którego funkcjonuje, stawiającej na podobne lub wręcz te same rozwiązania technologiczne, które już wielokrotnie zawodziły, skorej do poszerzania zakresu akceptowalnego ryzyka i dziwnie opornej w wyciągu nauki z tragicznych lekcji, które na swoje życzenie co jakiś czas sobie funduje.

 
Po lewej: Allan McDonald składa przysięgę przed zeznaniami przed Komisją Rogersa, 25 lutego 1986 r. McDonald, główny przedstawiciel Thiokola na Przylądku Canaveral, odmówił podpisania formalnej rekomendacji firmy do startu. Fot. Getty Images/Bettman. Po prawej: Inżynier z firmy Morton Thiokol, Roger Boisjoly, wzywał do przeprojektowania połączeń rakiet wspomagających i próbował powstrzymać start Challengera w noc poprzedzającą katastrofę. Na zdjęciu trzyma próbkę O-ringu z gumy Viton - takie pierścienie uszczelniały złącza. Fot. Getty Images/Denver Post/Duane Howell. © Materiały Wydawcy


Dużą część książki stanowią podrozdziały skupiające się na szeregu problemów konstrukcyjnych wahadłowca. Nie brak tu opisów często iście syzyfowej pracy, którą pracownicy agencji i jej podwykonawcy musieli czynić w kontekście budowy i instalacji płytek systemu osłony termicznej, gro objętości to kwestia gumowych pierścieni uszczelniających (O-ringów) rakiet pomocniczych na paliwo stałe i skutków zimnej aury wobec pracy tych pierścieni, zawirowań między NASA a wykonawcą rakiet pomocniczych, firmą Morton Thiokol, ale też przywołanym działaniem garstki trzeźwo wtedy myślących inżynierów w osobach m.in. Allana McDonalda, który odmówił rekomendowania Challengera do startu w noc poprzedzającą wypadek czy Rogera Boisjoly, który w oficjalnych notatkach już ponad pół roku wcześniej, w lipcu 1985 roku informował swoich przełożonych o wykryciu wady w O-ringach, jaka w razie kontynuowania lotów wahadłowców doprowadzi w końcu do katastrofy i utraty załogi.

Jak być może część czytelników wie z historii, notatka ta jak i szereg innych ostrzeżeń zostały zignorowane i zachowane w tajemnicy przez kierowników Thiokola, którzy ani NASA ani astronautom nie przekazywali pełnej informacji o istniejących wadach rakiet pomocniczych starając się pozostać monopolistą na ich produkcję i wykazać zdolność utrzymania ich szybkiej produkcji na rzecz nierzeczywistego wręcz harmonogramu lotów wahadłowców, a gdy w przeddzień startu Challengera Boisjoly mający wsparcie części podobnie myślących kolegów z działu inżynieryjnego wręcz krzyczał na spotkaniu weryfikującym gotowość do lotu, aby nie zezwalać na lot wahadłowca, na czas podejmowania ostatecznej decyzji został wraz z resztą "niewygodnej ekipy" wykluczony z telekonferencyjnej narady przez kierownictwo Morton Thiokol, kiedy zadecydowano o zgodzie na start. Była to pierwsza sytuacja, kiedy NASA tak bardzo parła w kierunku zgody na start i de facto ją wymusiła przy tak radykalnie sygnalizowanym czerwonym świetle ze strony części inżynierów wykonawcy rakiet pomocniczych. Co nastąpiło potem - łatwo przewidzieć, a ci, których to pasjonuje - otrzymują napisany bez emocji, choć przyprawiający o dreszcze zapis zmagań inżynierów z kierownictwem swojej firmy, jak też zeznań inżynierów i menedżerów przed powołaną po katastrofie przez prezydenta Ronalda Reagana Komisją Rogersa uźródłowiony jak jeszcze żadna tego typu pozycja dostępna polskiemu czytelnikowi. Sama ilość przypisów prowadzących do źródeł wymagała dodatkowych 50 stron w książce i to spisanych znacznie drobniejszym drukiem, od głównej treści - co łatwo może uzmysłowić z jak drobiazgowym podejściem autora mamy tu do czynienia.

Po szybkim przebrnięciu przez wydarzenia z 28 stycznia 1986 roku czeka nas wiele rozdziałów poświęconych temu jak zmieniło się życie rodzin i bliskich zmarłej załogi STS-51-L, opisom żmudnych poszukiwań szczątków wraku wahadłowca i załogi w głębinach Atlantyku kilka do kilkuset kilometrów od Przylądka Canaveral, które stały się wówczas najszerzej zakrojoną akcją poszukiwawczą w historii Ameryki, jak i dochodzeniu i pracom Komisji Rogersa, które na pewnym etapie zamieniają się niczym w elektryzujące postępowanie sądowe.

Czytelnik zostaje tu pochłonięty niezliczonymi smaczkami z okresu poszukiwania przyczyn wypadku czy przebiegu przesłuchań kierowanych przez Williama Rogersa, z których ujawnia się niesamowita buta i brak wyrzutów sumienia po stronie menedżerów NASA i Thiokola, ale też skutków jakich ze strony swoich przełożonych i kolegów doświadczyli trzeźwo myślący inżynierowie w swoim dalszym życiu za swoją chęć wstrzymania startu, ujawnianie w toku śledztwa niewygodnych dla swojego kierownictwa faktów odnoszących się co do wady samego projektu rakiet pomocniczych jak i systemu zarządzania wewnątrz Morton Thiokol i NASA. To bardzo gorzka część lektury skrajnie odległa od happy-endu i choć nie brak tu satysfakcjonujących faktów, to nawet znając tę historię trudno przejść bez emocji nad łajdactwem, którego "piątka trędowatych" - jak o sobie zaczęli mówić Boisjoly, McDonald i kilku ich kolegów, doświadczyli za trzymanie się etyki i przyzwoitości w tym, co jako inżynierowie robili.

 
Po lewej: W styczniu 1987 r. pracownicy NASA rozpoczęli opuszczanie odzyskanego wraku Challengera do dwóch nieużywanych podziemnych silosów rakietowych w Cape Canaveral Air force Station. Silosy następnie zalano betonem. Fot. NASA/Johnson Space Center. Po prawej: Fizyk i noblista Richard Feynmann z California Institute of Technology zraził do siebie niektórych członków komisji, którzy uważali, że naukowiec szuka rozgłosu, ale jego eksperyment z wodą z lodem pomógł mediom zrozumieć rolę, jaką w katastrofie odegrały O-ringi. Fot. Archiwum Caltech/Dennis Cook/Associated Press 1986. © Materiały Wydawcy


Czy jest to propozycja dla każdego czytelnika? Pomimo oczywistych walorów - zdecydowanie nie. Dla zwyczajnego odbiorcy problemem nie będzie jednak fachowość książki rozumiana jako styl, który miałby okazać się trudny bez wcześniejszego przyswojenia jakiejś wiedzy w tym zakresie - wprost przeciwnie, napisana została w sposób na tyle przejrzysty i zrozumiały, by zagadnienia poświęcone kwestiom technicznym zrozumiał każdy, kto do lektury przystąpi. Problemem jednak dla przypadkowego czytelnika będzie sama objętość. To naprawdę cegła - blisko 600 stron suchej treści - faktów, relacji i iście detektywistycznej pracy skupiającej się na olbrzymiej ilości niuansów zwykle pomijanych w produkcjach telewizyjnych, treści będącej w dużej mierze owocem wywiadów autora z poszczególnymi bohaterami dramatu czy jego kontaktami z pracownikami NASA. Jeśli przy takiej objętości weźmiemy pod uwagę budowę i podział treści - z dużą ilością wątków biograficznych, to otrzymujemy pozycję, która trafi przede wszystkim do zagorzałych miłośników tematu interesujących się historią astronautyki załogowej zdecydowanie bardziej, niż u widza, który przeskakując po kanałach telewizyjnych trafi na dokument o Challengerze, może nawet z zaciekawieniem go obejrzy, ale do tego lub innych wątków nie powróci zbyt szybko, dopóki jakieś okoliczności nie podsuną mu tematu przed oczy.

Wiele podrozdziałów bardziej technicznych finalnie składających się na dużą część całości związanych jest z katastrofą Challenegra jedynie w sposób pośredni. Są to wątki, które przypadkowemu odbiorcy wydadzą się zbędne i na siłę zwiększające objętość książki, choć w istocie - są jak fundament każdej dobrze przemyślanej konstrukcji. Kiedy przy tej lub innej okazji wydają się niepotrzebne, na pewnym etapie lektury okazują się niezbędną, integralną zawartością doskonale dopełniającą obrazu całości. Zgrabnie łączą fakty, wydarzenia i wnioski pozwalające zobaczyć pełny obraz NASA, jej podwykonawców, motywacje, niewątpliwe osiągnięcia, ale też pychę, lekkomyślność i arogancję w sposób tak wyczerpujący, o jakim najlepsze jak dotąd dokumentalne produkcje mogą jedynie pomarzyć.

Kiedy więc chwycimy za tę pozycję i nawet po 300 stronach lektury niespecjalnie zbliżmy się jeszcze do wydarzeń z 28 stycznia 1986 roku - dajmy sobie szansę nie odkładając książki na bok, ale uczciwie, choćby z szacunku do ewidentnie dużej pracy, którą autor w jej napisanie włożył, kontynuujmy lekturę. Gdy ukończymy ostatni rozdział - a prawdopodobnie u wielu to przekonanie nadejdzie znacznie szybciej - okaże się, że żaden z wątków, żadna ze stronic nie okazały się zbyteczne.

To rzekłszy, uwzględniając wszystkie elementy składające się na opisaną budowę treści i jej przedmiot, z wyjątkową łatwością mogę uznać pracę Adama Higginbothama za jedną z najwartościowszych pozycji - jeśli nie najlepszą, z którymi było mi dane w temacie katastrof promów kosmicznych się zaznajomić. Jeżeli historia załogowych lotów kosmicznych jest dla Was pociągająca, wchłoniecie tę lekturę równie łatwo, a jeśli mimo to przeraża Was objętość - nic nie stoi na przeszkodzie, by treść dawkować sobie w mniejszych, regularnych porcjach. Nie będzie z tym problemu dzięki dobrze przemyślanemu podziałowi na rozdziały i podrozdziały, które pojedynczo - nie mogą odstraszyć, a raczej zachęcają do przeczytania jeszcze jednego. I jeszcze kolejnego - i ani się zorientujecie, gdy dotrzecie do mety.

"Katastrofa Challengera" Adama Higginbothama to poniekąd telewizyjne "Tuż przed tragedią" w wersji 10XL, lecz pozbawione domysłów, niepotwierdzonych sensacji czy niefortunnych uproszczeń wymuszonych krótkim metrażem odcinków wspomnianej serii. Książka ta dla ukazania łańcucha wydarzeń nie zaczyna się od wytoczenia wahadłowca na stanowisko startowe krótko przed misją, ale kilkanaście lat wcześniej, cofając nas do pierwszych decyzji oraz pomysłów na program wahadłowców i prowadząca nas przez szereg lat jego kształtowania się, rosnącej biurokracji, koneksji między NASA a podwykonawcami, zawirowań administracyjno-społecznych, poszerzania marginesów bezpieczeństwa, ignorowania sygnałów ostrzegawczych, wykluczania na margines niewygodnego personelu, podejmowania błędnych decyzji opartych na błędnych założeniach, braku zdolności szczebla kierowniczego do zatrzymania się przed punktem, za którym nie ma już odwrotu od tragedii i zadziwiającej oporności w nauce z dawnych błędów. Lektura bowiem dociera także do wydarzeń z 1 lutego 2003 roku, kiedy NASA zafundowała śmierć kolejnej siódemce astronautów, choć historia Columbii to tylko krótki epilog - krótki, lecz pokazujący jak amerykańska agencja kosmiczna ostatecznie nie odrobiła pracy domowej po katastrofie Challengera.

I tylko żal patrzeć, a co z lektury można odnieść także do czasów obecnych, jak NASA powtarzając bajki z mchu i paproci o programie rakiet SLS na potrzeby Artemis zdaje się kroczyć drogą tych samych błędów, rozwiązań konstrukcyjnych, kompromisów i zwiększania dopuszczalnego ryzyka, zupełnie jakby zagrożenia wynikające ze stosowania konkretnych technologii z lat 70. czy 80., dziś już nie były aktualne i jakby ludzie tam zasiadający mentalnie utkwili w czasach zimnowojennych. Być może agencja potrzebuje co jakiś czas zimnego prysznica w postaci Apollo 1, Challengera i Columbii - jeśli jednak takie cykliczne składanie ofiar ma definiować styl działania i politykę bezpieczeństwa NASA to wielka szkoda, że tego zimnego prysznica zwykle nie doświadczają decydenci-chojracy skorzy do zamykania oczu i zatykania uszu na niewygodne ostrzeżenia inżynierów, a z zaufaniem oddający swoje życie w ich ręce, astronauci.

★★★★★★★★★☆
Katastrofa Challengera. Historia bohaterstwa i dramatu na krawędzi kosmosu
Tyt. oryg. Challenger: A True Story of Heroism and Disaster on the Edge of Space
Autor Adam Higginbotham
Premiera światowa 14.05.2024
Premiera polska 29.01.2025
Wydawnictwo Sine Qua Non
Przełożył Jan Halbersztat
Okładka twarda
Stron 650

Wydawnictwu Sine Qua Non dziękuję za przekazanie książki i możliwość jej zrecenzowania.


  f    t    yt   Bądź na bieżąco z tekstami, zapowiedziami, alarmami zorzowymi i wiele więcej - dołącz do stałych czytelników bloga na Facebookuobserwuj blog na X (Twitter)subskrybuj materiały na kanale YouTube lub zapisz się do Newslettera.

Czytaj więcej w kategoriach:
ASTRONAUTYKA |
 STS-51L | STS-107 | APOLLO | SLS | NASA | SPACEX

Komentarze