Zanikła, nie licząc paru wyjątków, niemal do zera. Bynajmniej jednak nie dlatego, że meksykański reżyser pogrzebał ją tak bardzo i ukazał jak kiepskim jest dodatkiem - wprost przeciwnie - można rzec, zdeklasował konkurencję pokazując, że lepiej niech nawet nie próbuje się z nim w tej kategorii mierzyć. Po tym, kiedy oczom milionom widzów ukazały się pierwsze sceny tego obrazu, z powolnie wirującą, z gracją przepływającą kamerą czy ujęciami naprawy Kosmicznego Teleskopu Hubble'a zacumowanego do promu kosmicznego płynnie przechodzącymi od szerokiej perspektywy po oczy bohatera zawieszonego 600 km nad Ziemią, można było za Archimedesem powiedzieć bez ogródek: EUREKA i że od chwili wyprodukowania pierwszego filmu z dodatkiem 3D wszystko zmierzało do tego momentu, w którym nie będzie miejsca na cień wątpliwości o co tyle krzyku, ale pełna jasność, że dla takiego dzieła jak "Grawitacja" ta technologia powstała.
Nigdy wcześniej i już nigdy później nie doświadczyłem tak wariującego błędnika, który działa na sposób budzący wątpliwości, że zaczynasz się zastanawiać czy siedzisz tylko w kinowym fotelu czy faktycznie dryfujesz 600 kilometrów nad Ziemią lub przemieszczasz się w ciasnych modułach na pokładzie Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. A przez to jak perfekcyjnie technologia trójwymiaru została tu wykorzystana - nigdy dotąd (wybaczcie fani "Avatara") tak bardzo nie zatopiłeś się w wykreowany przez filmowców świat, tak bardzo przeżywając to co dzieje się na ekranie utożsamiając się z bohaterami czy po prostu im kibicując w zupełnie nierównym pojedynku człowiek kontra próżnia w warunkach zerowego ciążenia.
Nie zapomnę swoich emocji po seansie, a właściwie już od pierwszych sekund filmu, które z kolejnymi minutami jedynie narastały. Jednocześnie pomimo mojego całkowitego zatopienia się w filmowy świat Alfonso Curaóna, częstego uśmiechu, a raczej wielkiego banana na twarzy w efekcie zachwytu nad połączeniem w doskonały sposób technologii 3D z tak wybornym do jej zastosowania miejscem akcji jak orbita okołoziemska, od początku towarzyszył mi zachwyt nad realizmem wykreowanego przez filmowców środowiska. Dostaliśmy artystyczną perełkę, w której Cuarón po mistrzowsku potrafi opowiadać obrazem i ciszą lub wspaniałą muzyką, cudownie powolnymi ujęciami rozciągniętymi niekiedy do granic możliwości, podczas gdy inni twórcy często atakują bolesnym dla oczu dynamicznym montażem lub wpychają w usta swoich bohaterów tony zbędnego tekstu, nierzadko sprawiającego, że uszy więdną, co gorsza zwykle wówczas, gdy zbyt wiele do powiedzenia nie mają.
Po raz pierwszy od czasu "Odysei kosmicznej" Kubricka doczekaliśmy się filmu, który tak namacalnie oddaje realia panujące wysoko ponad naszymi głowami, z nierozchodzącym się w przestrzeni dźwiękiem, ze stanem nieważkości, który w chwilach próby nie dodaje bohaterom mocy czyniąc z nich odrealnionych herosów rodem z najbardziej dennych amerykańskich blockbusterów, ale nieomal kaleki z góry skazane na porażkę, jeśli zbyt wiele rzeczy pójdzie nie tak. Zarazem pierwszy raz od premiery ociekającego symboliką filmu Kubricka dostaliśmy kosmiczne kino, które w pozornie prostej opowiastce o człowieku wobec Kosmosu także staje się okraszone serią symbolicznych scen, jakie finalnie układają się w niezwykłą całość czyniącą z "Grawitacji" jedną wielką odę do życia.
Z kolei po raz pierwszy od "Apollo 13" dostaliśmy film, który tak realistycznie ukazuje wszystkie dokonania człowieka wyniesione w Kosmos - statki, wahadłowce, Międzynarodową Stację Kosmiczną lub nasz dom z perspektywy orbity okołoziemskiej, tak w scenach nad dzienną stroną Ziemi, jak i nocną, gdzie świadomość orbitowania nad naszą planetą utrzymują jedynie światła miejskich aglomeracji czy mieniące się zielenią nad biegunami zorze polarne.
Ktoś powie, że to żaden powód do zachwytu, skoro w dobie dzisiejszych efektów specjalnych stworzenie takiego środowiska na filmowym ekranie nie jest niczym szczególnym. A jednak trzeba było czekać prawie pół wieku od filmu Kubricka, by to wszystko ukazać z taką szczegółowością i realizmem, lub - przynajmniej blisko dwie dekady od premiery "Apollo 13" by pojawił się dopiero drugi po filmie Howarda tytuł oddający orbitalne środowisko, statki i stacje kosmiczne z nieomal dokumentalną precyzją.
Wydawałoby się rzeczą nie do pomyślenia w amerykańskim kinie, by zrezygnować z wszelkich dźwięków w przestrzeni (nawet "Apollo 13" je miały tam gdzie nie powinny) i zaryzykować finalny efekt oddając miejsce w istocie przerażającej kosmicznej ciszy czy tak bardzo skupiać się na precyzyjnym odwzorowaniu wyglądu Ziemi, statków kosmicznych, czy samej ISS, skoro można widzom zafundować byle co, bo i tak większość nie będzie tego zbytnio analizowała. Jakie to szczęście, że ten utalentowany meksykański twórca "Ludzkich dzieci" miał inną koncepcję na swoje kosmiczne widowisko i wyłamał się z ogólnie panującego w kinie trendu. Każdy silnik, każda płytka poszycia termicznego promu, każdy panel baterii słonecznych, antena, kabelek, kratownicowe struktury ISS i co tam jeszcze przepływa na ekranie, wszystko to, co wykreowali spece od efektów wydaje się wyjęte niczym z autorskiego reportażu jakiegoś astronauty.
Grawitacja (2013) - fragment #2. © Warner Bros. Pictures.
"Grawitacja" Cuaróna była pierwszym i jak dotąd jedynym filmem, na który wybrałem się do kina powtórnie, a przed zniknięciem z kinowej dystrybucji pod koniec listopada 2013 - jeszcze po raz trzeci. Tak, dokładnie dziś, 27 listopada mija 10 lat od mojego trzeciej "wycieczki na orbitę" z Cuarónem i pożegnania z "Grawitacją" w warunkach kinowych. Każdorazowo ten sam emocjonalny nokaut i audio-wizualna ekstaza. Taka sytuacja od wtedy się nie powtórzyła. Byłem bliski do wybrania się na ponowny seans "Pierwszego człowieka" w 2018 roku, głównie za sprawą ostatniego rozdziału filmu i sposobu ukazania lądowania "Orła", gdzie także mamy chwalebną dbałość o realizm, ale koniec końców na ponowny seans biografii Armstronga poczekałem do czasu premiery DVD, zaś film Cuaróna pozostaje jedynym, na jaki wybrałem się do kina więcej, niż raz i być może okaże się jedynym, jaki kiedykolwiek obejrzałem w kinie trzykrotnie.
"Grawitacja" była też momentem, gdy musiałem nieco zrewidować swoje stanowisko odnośnie kina jako takiego, choć później okazało się, że niekoniecznie, bo była ona tylko wyjątkiem potwierdzającym regułę. A stanowisko to było i nadal mam takie, że jeśli większość pola do działania aktorzy i reżyserzy odstąpią na rzecz szeroko rozumianej technologii, efektów specjalnych i wszelkiej "sztuczności" jaką może wygenerować ekipa od wizualizacji czy dziś - sztucznej inteligencji - to to jest koniec kina, jakie chcę znać. Nie tak rozumiem "magię kina", choć dokonanie Curaóna jest dla mnie wspomnianym wyjątkiem wyczerpującym to określenie w stu procentach. To jedyny film, w którym w pełni akceptuję nokautującą dominację technologii nad aktorami w takich proporcjach, ponieważ dopracowanie efektów jest w tym filmie tak perfekcyjne, że widz nie odbiera ich za efekty.
Za takie doświadczenie kinowe - bo "doświadczenie" w mojej ocenie pasuje przy oglądaniu "Grawitacji" znacznie trafniej niż zwyczajny "seans" - które Cuarón milionom widzów i mi zapewnił będę mu dozgonnie wdzięczny nie tylko jako kinomaniak, ale właśnie też astro-pasjonat, bo spośród wszystkich sposobów dostępnych zwykłemu śmiertelnikowi nie będącemu astronautą na poczucie namiastki przebywania na okołoziemskiej orbicie, "Grawitację" oglądaną w trójwymiarze w warunkach kinowych niezmiennie od premiery wypada uznać za niedościgniony ideał. Oglądana zaś w domowym zaciszu - cóż: mi zawsze poprawia nastrój zachwycając zdjęciami, muzyką i przypominaniem emocji jakich zaznałem w kinie przed dziesięcioma laty, a tym, którzy na to kinowe doświadczenie się nie załapali może jawić się albo jako film jeden z wielu, albo może i jako pięknie pachnący świeży chleb, ale którego jednak z racji oddzielenia od klienta szybą na półce sklepowej nijak nie da się w pełni posmakować.
Od tamtego czasu wraz z coraz częstszą rezygnacją reżyserów od stosowania trójwymiaru, stopniowo zaczęły wymierać telewizory 3D, a filmy w tej technologii na nośnikach BluRay to dziś margines marginesów. Najmłodsi czytelnicy bloga być może nie wiedzą, ale jeszcze na początku ubiegłej dekady w sklepach można było znaleźć mnóstwo telewizorów z dodawanymi do nich okularami i zależnie od wyboru jednego z dwóch rodzajów tej technologii - bo była aktywna: wymagająca ładowania okularów co jakiś czas i pasywna, z okularami analogicznymi do tych otrzymywanych w kinie przed seansem - mniej lub bardziej próbować można było odtworzyć w domowym zaciszu namiastkę tej głębi obrazu, jaki zapewniało kino.
Od mojego trzeciego seansu w kinie w listopadzie 2013, film Cuaróna w warunkach domowych obejrzałem do dziś lekko licząc z dziesięciokrotnie, w tym raz korzystając z gościnności kolegi, na wielgachnym 55-calowym telewizorze z technologią aktywnego 3D. Choć było widać namiastkę tej głębi obrazu, nie było porównania do wrażeń zapewnianych przez kino. Jak dotąd w warunkach pozakinowych nikt i nigdzie nie był chyba w stanie oddać wielkości tego filmu tak, jak było możliwe jej doświadczenie przez 2 miesiące długiej regularnej dystrybucji kinowej.
Być może jakieś pole do popisu miałyby tu kina studyjne czy seanse z wykorzystaniem projektorów 3D generujących obraz znacznie większy od domowych telewizorów, ale po pierwsze - kto może sobie pozwolić na trzycyfrową ilość cali przekątnej ekranu, a po drugie - obraz to jedno, ale dźwięk i muzyka, to równie ważny element całości, w tym przypadku tak ważny, że brak jednego rujnuje całą konstrukcję. Nagłośnienie domowe, obojętnie jak doskonałe, nie zbliży się do tego poziomu dźwięku, jaki można zaznać na normalnej sali kinowej, choć w przypadku "Grawitacji" z pewnością uczyni więcej od tego co mogły uczynić telewizory z trójwymiarem gdy były jeszcze sprzedawane.
Ci, którzy zachwycili się "Grawitacją" w kinie wiedzą o czym piszę, ci, którzy znają ją tylko z domowego zacisza czy o zgrozo - ekraniku jakiegoś smartfona - raczej nie zrozumieją tych zachwytów nigdy. Równie ważnym elementem, który zbudował ten niespotykany w żadnym innym filmie klimat jest miks dźwięku i muzyka. Choć od początku Curaón konsekwentnie trzyma się założenia z planszy otwierającej film o nierozchodzeniu się dźwięku w próżni, dźwięk odgrywa w jego filmie niezwykle ważną rolę, bo cisza przestrzeni kosmicznej często jest tu podkreślana - paradoksalnie - wręcz zmasowanym atakiem dźwięku i ścieżki dźwiękowej, które w ułamku sekundy potrafią się urwać: namiastkę dostajemy już po pierwszych kilkunastu sekundach, a powtórkę z rozrywki kilkukrotnie w trakcie całej projekcji.
To czego z kolei dokonał Steven Price ze swoją orkiestrą wykorzystującą nie tylko klasyczny zestaw symfonii, ale przełomowe, zupełnie nietuzinkowe rozwiązania nigdy dotąd w kinie nie stosowane dla zbudowania ścieżki dźwiękowej, nadawałoby się na zupełnie osobną rozprawę. Fakt, że ten młody kompozytor zgarnął Oscara nie jest tu żadnym zaskoczeniem, a ja zupełnie już zatraciłem zdolność policzenia ile razy muzyczna oprawa "Grawitacji" była przeze mnie odsłuchiwana, po dziś dzień często towarzysząc w rozmaitych sytuacjach. Po dekadzie od premiery mój zachwyt się tylko ugruntował. Jest niesamowitym czego Price dokonał i jaką wręcz eksplozję emocji człowieka rozsadzających zafundowały jego kompozycje. Muzyka, która burzy w żyłach krew, przyprawia o gęsią skórkę, szybsze bicie serca i wyrywa człowieka z codzienności przenosząc do przestrzeni doznań jakich przy obcowaniu z kinem chciałoby się zaznawać bez końca.
Niewątpliwie uduchowiona muzyka, wielka niczym ogrom przestrzeni kosmicznej otaczającej bohaterów, że w parę lat po premierze doczekała się już godnego upamiętnienia na wielu koncertach, gdzie poziom jakości wykonania skłania do bicia braw niczym twórcom po seansie filmu. Kto zna oryginalną ścieżkę, ten pewnie poniższe wykonania koncertowe już zdążył odsłuchać, a kto nie - gorąco namawiam do nadrobienia zaległości. Dobra dziś okazja by się tym podzielić. Na pierwszym nagraniu wokalizę wykonuje Katherine Ellis, która użyczyła swego głosu w oryginalnej ścieżce dźwiękowej, choć w filmie jej głos - mimo, że silny - bardziej niknie na tle orkiestry, zaś na koncercie... No, proszę państwa, co za siła. Niemniej pięknie zaprezentowała się Duńska Narodowa Orkiestra Symfoniczna.
Jakby tego wszystkiego było mało, z premierą "Grawitacji" po wielu latach doczekałem się nie tylko wysokobudżetowego filmu, który taki nacisk położył na realistyczne ukazanie kosmicznego środowiska, ale i filmu, który taką scenerię traktuje jako tło do opowiedzenia prostej, acz pięknej historii - może tak pięknej właśnie dzięki swej prostocie - którą można streścić jako pochwałę dla życia, walki o życie, a dzięki łańcuchowi symbolicznych scen wplecionych umiejętnie do scenariusza wręcz jako metaforę narodzin, czy jak w przypadku bohaterki - ponownych narodzin ze stawieniem pierwszego kroku włącznie. Wreszcie otrzymaliśmy coś tak do głębi ludzkiego skupionego na pojedynczym człowieku, zamiast kolejnego ratowania świata przez amerykańskich astronautów czy superbohaterów, bądź innej nawalanki z kosmitami. Przed seansem nie uwierzyłbym, ile ten meksykański reżyser zdoła wycisnąć z tej na pozór błahej historii i jak umiejętnie całą tę swoją odę do życia, którą "Grawitacja" w istocie jest, zilustruje wykorzystując do tego miejsce akcji takie jak okołoziemska orbita.
Z "Grawitacją" łączy mnie miłość od pierwszego wejrzenia i po upływie dekady, gdy niedawno film sobie przypomniałem, a po filmie - a jakże - ścieżkę dźwiękową, nic się na tym polu nie zmieniło. Tęsknię za tamtymi seansami. Tęsknię za chwilami, w których dzięki dokonaniu Cuaróna i ekipy jaką zaangażował - nie tylko w zakresie efektów specjalnych, ale też zdjęć, muzyki i historii otrzymałem wtedy wszystko co najlepsze, czego od kina można oczekiwać.
Sam zaś film, być może zupełnie niezamierzenie, wielokrotnie okazał się proroczy, a my zdążyliśmy od czasu jego premiery emocjonować się już nie filmową fikcją, ale dramatyczną rzeczywistością, kiedy albo jeden z astronautów zaczął tonąć w swym skafandrze ryzykując uduszeniem, albo kosmiczną rozwałką na orbicie gdy Rosjanie nie zdołali zaopatrzyć ISS po tym, gdy ich Progress M-27M w niekontrolowany sposób zaczął rotować na orbicie, produkując dziesiątki kosmicznych śmieci i wchodząc w atmosferę bez możliwości kontroli naziemnej, czy gdy dochodzić zaczęło do coraz częstszych kolizji wśród satelitów, produkujących następne setki śmieci i niepożądanych odłamków. Myślę, że w dobie coraz pospolitszych startów i budowy mega-konstelacji satelitarnych przyjdzie jeszcze czas, gdy syndrom Kesslera stanowiący punkt wyjścia akcji w "Grawitacji" stanie się tematem numer 1 na ustach wielu osób i podmiotów angażujących się w eksplorację przestrzeni kosmicznej, zwłaszcza tę załogową.
Swoją drogą, wielka szkoda, że w momencie gdy kino, zwłaszcza amerykańskie zdaje się dogorywać, w zalewie ekranizacji komiksów, animacji, super-bohaterskich produkcji, remake'ów tworzonych na potęgę z braku pomysłów, akcyjniaków-tasiemców i rozmaitych tytułów produkowanych jak gdyby na jedno kopyto niczym na linii produkcyjnej (to ile było już tych "Szybkich i wściekłych"?), film, który tak pozytywnie wyróżnił się wtedy i mógłby wyróżnić się też i dziś - nie został z okazji 10. rocznicy premiery przypomniany choćby w ograniczonej dystrybucji, dając szansę tym, którzy wówczas go nie doświadczyli w kinie.
Powiązane:
Grawitacja (2013) - recenzja
"Grawitacja" zdobyła 7 Oscarów. Ochy, achy... i błędy
"Pierwszy człowiek" (2018) - film niemal kompletny. Astronomiczna recenzja po premierze
f t yt Bądź na bieżąco z tekstami, zapowiedziami, alarmami zorzowymi i wiele więcej - dołącz do stałych czytelników bloga na Facebooku, obserwuj blog na Twitterze, subskrybuj materiały na kanale YouTube lub zapisz się do Newslettera.
Zdjęcia i materiały: © Warner Bros. Pictures 2013
Komentarze
Prześlij komentarz
Zainteresował Ciebie wpis? Masz własne spostrzeżenia? Chcesz dołączyć do dyskusji lub rozpocząć nową? Śmiało! :-)
Jak możesz zostawić komentarz? - Instrukcja
Pamiętaj o Polityce komentarzy
W komentarzach możesz stosować podstawowe tagi HTML w znacznikach <> jak b, i, a href="link"