Od nieco ponad tygodnia w kinach grany jest nowy horror science fiction pt. "Życie" nie wiedzieć czemu przez polskiego dystrybutora nie tłumaczony i promowany po prostu jako "Life" - choć gdyby mieli znów popisać się tłumaczeniem na miarę wyśmiewanego ostatnio podtytułu piątej części "Piratów z Karaibów" to może i lepiej, że nie tłumaczono "Life" bo mielibyśmy w kinach "Kosmiczne przygody marsjańskiego stworka". Dziś garść słów, a nawet kilka garści więcej, o nowym filmie mogącym wydać się interesującą pozycją dla wszystkich lubiących kino grozy w kosmosie.
Przede wszystkim tradycyjnie kwestia spoilerów zdradzających elementy
fabuły. Spoilery wydzielę przy okazji pewnych nieścisłości, które się wdarły do filmu w całkowicie osobnym rozdziale będącym astro-dodatkiem do recenzji zgodnie z tradycją tego bloga. W rozdziale tym pozwolę sobie na
krótki komentarz do tego czym twórcy pozytywnie się zaprezentowali stawiając
na pierwiastek "science", jak i kiedy o ten element wycierali sobie
brudne podeszwy swoich butów, bo i tego niestety nie brakowało. Kto nie chce
wiedzieć zbyt wiele może więc spokojnie czytać, pamiętając jedynie o
ominięciu drugiego rozdziału.
Zwiastun (polskie napisy)
1. LIFE (2017) - Recenzja - część pierwsza.
Zawsze mam duże opory przed wybraniem się na filmy o nazwijmy to, nie-ziemianinach, a gdy widzę w zapowiedziach jakichś ufoludków czy historie opierające się na talerzach widzianych na niebie lub przylatujących rozwalać Biały Dom a potem resztę naszej planety, z miejsca klikam na Filmwebie opcję "nie interesuje mnie" aby w ogóle odciąć się od wszelkich zapowiedzi z takimi produkcjami związanych, bo za dużo chłamu tu powstało aby się jeszcze czymkolwiek ekscytować. Stąd też wciąż czeka na mnie parę tytułów do nadrobienia i stąd też nie specjalnie emocjonowałem się nadchodzącą premierą "Life" mimo, że z pewnych względów chciałem ten film zobaczyć.
W miniony weekend wybrałem się do kina i choć zobaczyłem produkcję czerpiącą garściami ze znanych już tytułów, jeżdżącą na oklepanych do bólu schematach kosmicznego horroru, produkcję w której nie brak głupotek szczególnie mnie drażniących z punktu widzenia tego bloga, to ostatecznie wyszło całkiem strawne filmidło, po obejrzeniu którego nie uważam bym zaznał zmarnowania czasu na seans czy zawartości portfela.
Scenariusz mało odkrywczy, choć zaczynający się od największego odkrycia w historii ludzkości. Międzynarodowa Stacja Kosmiczna, dzień dzisiejszy. Grupa sześciorga astronautów przygotowuje się do przyjęcia na ISS sondy Pilgrim, która zebrała próbki marsjańskiego gruntu. Gdy zebrany materiał trafia nie bez trudności do laboratorium na Stacji pod czujne oko jednego z członków misji, okazuje się, że w marsjańskim piasku znalazło się tytułowe życie. Nie spodziewajcie się jednak zielonych ufoludków czy strasznych monstrów - to wręcz drobinka. Odnaleziony okaz stanowiący (...) "pierwszy niepodważalny dowód istnienia życia poza Ziemią" to pojedyncza komórka nerwowo-mięśniowa. Później więcej komórek. I jeszcze więcej. Calvin - bo tak zostaje nazwany - reaguje na bodźce, szybko się rozwija, a gdy rozwija się zanadto, zaczyna się ostra jazda na podobieństwo "Obcego - 8. pasażera Nostromo" i pierwsze emocje załogi spod znaku "Spójrzcie, on jest piękny!" ewoluują w "Zabijmy tego skurwiela!". Chcieliście takiego odkrycia, to teraz macie, chciałoby się rzec. Reszta filmu, nie licząc pewnego fragmentu, od tego miejsca staje się łatwa do przewidzenia i wydawać by się mogło - niczym w tym gatunku zaskoczeni pozytywnie już być nie możemy.
A jednak. Byłem bardzo mile zaskoczony, że nawet mając do czynienia z tak utartymi schematami wciąż można przedstawić tego typu historię na tyle dobrze, by siedzieć wbitym w fotel. Okazuje się, że nawet tak oklepaną i prostą fabułę można przedstawić po raz enty wychodząc z zadania obronną ręką, jeśli ma się od początku jeden konkretny pomysł na film i stawiając na jeden określony gatunek od początku po napisy końcowe. Szwedzki reżyser Daniel Espinosa postawił na dreszczowe science fiction i trzymał się jednego obranego kursu przez cały seans, nie przejawiając odchyleń i skłonności wymieszania tego gatunku z filmem rodzinnym czy melodramatem co odstawili poprzednio Nolan ze swoją kosmiczną telenowelą o miłości stanowiącej transport w czasie i przestrzeni i Morten Tyldum z pożal się Boże "Pasażerami" stanowiącymi jeden z gorszych gniotów ostatnich lat, jakie było mi dane zobaczyć.
W odpowiedni, pełen niepokoju przed nieznanym klimat, reżyser wprowadza nas od pierwszej minuty, gdy jesteśmy częstowani pięknym, długim i nieprzerwanym ujęciem zapoznającym nas z bohaterami, wnętrzem ISS i wspaniałymi obrazami Ziemi, czego nie można nazwać inaczej jak naśladownictwem Alfonso Cuaróna i jego "Grawitacji" rozpoczynającej się od 12-minutowego pozbawionego cięć montażowych ujęcia z naprawy Kosmicznego Teleskopu Hubble'a. Naśladownictwem skądinąd udanym, kamera tańczy i pływa, od szerokich planów po zawężone do perspektywy jednoosobowej dostajemy zwiastun tego, jak będzie wyglądał "Life" pod względem realizatorskim. To solidne rzemiosło, potrafiące zachwycić zarówno w sferze wizualnej dzięki zdjęciom z jednej strony oddającym majestat Kosmosu, z drugiej przeraźliwie klaustrofobicznym podczas akcji wewnątrz ISS, jak i w sferze muzycznej, która za sprawą udanej ścieżki dźwiękowej jak najbardziej poprawnie współgra z obrazem wywołując odczucia jakie powinny nam towarzyszyć przy oglądaniu horroru rozgrywającego się w takim miejscu akcji.
A miejsce to - Międzynarodowa Stacja Kosmiczna - jest tu zabiegiem jakby nie patrzeć oryginalnym. Oryginalnym nie jako obiekt w przestrzeni - bo był już choćby Nostromo, ale oryginalnym właśnie jako ISS - co wraz z osadzeniem akcji w teraźniejszości zamiast odległej przyszłości spływającej w odmęty fantastyki, były jednymi z powodów, dla których film chciałem obejrzeć. "Life" jest bowiem dopiero drugim w historii filmem po "Grawitacji", w którym po częstokroć obserwowana przez nas stacja kosmiczna staje się miejscem filmowych wydarzeń - ucieszę się, jeśli nie ostatnim, choć tym razem w przeciwieństwie do oscarowej produkcji Cuaróna ISS i jej wnętrza mimo, że bardzo efektownie przedstawione, pozostają w większości scen odległe od rzeczywistości.
Scenariuszowo nie oczekujmy jakiejś wielkiej głębi czy filozoficznego traktatu w stylu "2001: Odysei kosmicznej" Kubricka, bo reżyser w ogóle takich zamiarów nie wykazywał. Wplótł wprawdzie nieco tego typu dialogów w usta wybranych postaci, ale nie ma co się czarować - są to tak pobieżne, nierozwijane wstawki, że stanowią one jedynie chwilę na złapanie tchu pomiędzy kolejnymi akcjami na ISS odstawianymi przez niesfornego Calvina. Podobnie z sylwetkami psychologicznymi filmowych postaci - nakreślane są pobieżnie, niekiedy wręcz z użyciem jednego-dwóch zdań, co sprawia, że z bohaterami nie mamy specjalnie jak się zżyć. Pozbawienie tych elementów na pewno filmowi by nie zaszkodziło, ale rozumiem i akceptuję, że akcja też co jakiś czas musi się rozładować przed kolejnym wywołaniem bicia pikawy u widza.
Bo bicia pikawy jest od cholery. Nie mała w tym siła oczywiście samego obcego - Calvina, któremu wielokrotnie możemy przyjrzeć się z bliska podziwiając jego dyskusyjną urodę w najdrobniejszych detalach, ale dużą robotę odwalają tu w mojej ocenie wspominani operator Seamus McGarvey idący szlakiem wytyczonym przez geniusza Emmanuela Lubezkiego oraz kompozytor Jon Ekstrand, który potrafił napisać muzykę potrafiącą podnieść tętno w scenach akcji i wciągnąć widza w spokojną otchłań kosmosu przy scenach wizualizujących piękno miejsca akcji i samej Ziemi. Aktorsko jest co najmniej poprawnie - główni bohaterowie odgrywani przez Jake'a Gyllenhaala, Rebeccę Ferguson czy Ryana Reynoldsa wyraźnie wczuli się w swoje role, choć o jakichś wyżynach aktorstwa czy rolach, jakie zapadną w pamięć na podobieństwo Ripley czy Dave'a Bowmana nie ma co myśleć (ale za to nie dopatrzyłem się śladu sztuczności i nie trafienia z rozdziałem ról według obsady - każdy sprawdził się po prostu dobrze). Między bajki włożyć też możemy reklamowe zapowiedzi filmu, jakoby miał szansę stać się obrazem kultowym i niezapomnianym - nawet biorąc pod uwagę fakt, że z większości zadań jakie postawił sobie reżyser wychodzi on pomyślnie, to cały czas mamy niestety do czynienia z kalką czegoś, co przedstawili już inni, a nie żadną przełomową produkcją.
Boli mnie też, że mimo wyraźnego dążenia do zdominowania w filmie części "science" nad "fiction" twórcy dopuszczają się pewnych błędów i uproszczeń, które momentami czynią z "Life" tytuł ocierający się o filmy klasy B lub przywołujące na myśl najgorsze wyczyny twórców Hollywood na czele z "Armageddonem", gdzie jakiegokolwiek ładu i składu pod względem naukowego pierwiastka filmu nie ma co szukać nawet z największym teleskopem. Ale o tym pozwolę sobie wspomnieć osobno w poniższym drugim rozdziale, który należy ominąć jeśli jeszcze nie widziało się recenzowanego filmu. Tym, którzy nie mają jeszcze seansu za sobą proponuję więc w tym miejscu od razu przeskoczyć tu do ostatniej części pozbawionej spoilerów recenzji i podsumowania odczuć.
2. Błędy i uproszczenia.
1. Barwy Słońca z orbity.
Na otwarcie w pewnym momencie długiego otwierającego ujęcia jesteśmy częstowani soczystym żółtym Słońcem oświetlającym Międzynarodową Stację Kosmiczną. Błąd powtórzy z "Marsjanina" i co ciekawe, błąd później naprawiony, również jak w "Marsjaninie", gdy późniejsze sceny ukazują już jak najbardziej realistyczny w barwach biały obraz Słońca i otoczenia ISS przebywającej w strefie dnia orbitalnego.
2. Dźwięk w próżni.
O ile poprzedni błąd traktuję jako ciekawostkę i przeważnie pomijam w odbiorze filmu, o tyle takie głupoty jak doskonale i efektownie słyszalny na filmie dźwięk silników manewrowych - czy to dokującego do Stacji Sojuza czy samej ISS w trakcie korygowania orbity, są dla mnie istotne. Dostaliśmy przecież przykład, jak realistycznie można to przedstawić - Cuarón w "Grawitacji" zrezygnował ze wszelkich dźwięków w próżni, co nie tylko okazało się strzałem w dziesiątkę z perspektywy wiarygodności filmu, ale wywoływało wręcz jeszcze bardziej piorunujące wrażenie, gdy naszym oczom ukazywały się katastroficzne obrazy, lecz pozbawione dźwięku, który wpychany jest w 99% fabularnych produkcji. Tak jak w czystej fantastyce jak "Gwiezdne wojny" potrafię takie detale akceptować, o tyle w odmiennym bądź co bądź science fiction, które stara się być możliwie science, wolałbym gdyby twórcy z takiego zabiegu rezygnowali. W "Life" na dodatek dźwięki odłamków i szczątków ISS na zewnątrz stacji słyszymy - a jakże - nawet z jej wnętrza, gdy dramatycznym obrazom załoga Stacji przygląda się momentami przez jej okna.
3. "Stacja się rozrasta".
W scenie skype'owej rozmowy transmitowanej na żywo, prowadzonej pomiędzy dzieciakami z jednej ze szkół z załogą Stacji, pojawia się pytanie o to czy nie brak miejsca dla astronautów, po czym pada informacja o nieustannie rozbudowywanej ISS z pomieszczeniami dla codziennej pracy załogi, podczas gdy na początku jesteśmy informowani, że akcja dzieje się obecnie. To szczegół i jedynie uproszczenie w filmie, nie mniej warto pamiętać, że po zakończeniu programu lotów promów kosmicznych w lipcu 2011 roku Międzynarodowa Stacja Kosmiczna pod względem powierzchni mieszkalnej jest kompletna. Startujące ku niej rosyjskie Sojuzy i komercyjne statki transportowe dostarczają na jej pokład głównie zapasy i sprzęt dla stałej załogi ISS.
4. Przechwycenie sondy Pilgrim.
Końcowe fragmenty otwierającego długiego ujęcia są niewątpliwie widowiskowe i emocjonujące, zwłaszcza gdy spróbujemy wyobrazić się na miejscu astronautów widzących przez okna Stacji nadlatującą sondę z Marsa. Niestety dla realizmu, jest to scena kompletnie pozbawiona wiarygodności, zdaje się że zabrakło też wyobraźni twórcom gdy ją tworzyli - a może po prostu miało być efektownie, bez zamartwiania się o astrofizykę. Kto oglądał film, ten z pewnością doskonale pamięta z jaką prędkością względem ISS poruszał się Pilgrim - i że była to prędkość niewiele mniejsza od tej, z którą odłamki satelity zniszczyły Kosmiczny Teleskop Hubble'a i samą ISS w "Grawitacji". Tymczasem w "Life" sunąca z wysoką prędkością względem ISS, mało tego - obracająca się wokół własnej osi i nie posiadająca stabilnej pozycji, sonda Pilgrim zostaje elegancko złapana przez jednego z astronautów obsługującego manipulator Stacji i przyłączona do portu cumowniczego.
Na pewno wielu z Was pamięta z transmisji telewizji NASA z jak niesłychanie powolnym tempem następowało i następuje po dziś dzień zbliżanie się wszystkich obiektów mających zadokować do stacji kosmicznej. Choć podobnie jak stacja poruszają się one po orbicie z zawrotną prędkością powyżej 28000 km/godz., to względem samej ISS maksymalnie spowalniają, aby przyłączenie było w stu procentach łagodne i delikatne i nie nadszarpnęło portów cumowniczych czy co gorsza innych elementów konstrukcji ISS. Tutaj Pilgrim nadciąga do Stacji dynamicznie i kończy się na chwilowym huku słyszalnym przez astronautów wewnątrz, po którym pada komunikat "Pilgrim przejęty". Pomijając samą niedorzeczność, że NASA i jakakolwiek agencja nie pozwoliłaby na takie ryzyko, gdyby nawet rozważać scenę pod kątem "co by było gdyby" - nie byłoby żadnego okrzyku o przejęciu sondy, bo albo astronauta zostałby momentalnie strącony w przestrzeń i najpewniej zabity, albo - gdyby taki Pilgrim trafił w ISS, moglibyśmy rzec jako widzowie co najwyżej "jaka piękna katastrofa". Bo z tego powinna wyjść tylko i wyłącznie rozpierducha.
5. Pewne decyzje bohaterów w obliczu zagrożenia.
Ot, choćby napieprzanie z miotacza ognia czy co to tam było w skocznego uciekającego stworka - tutaj komentarz z punktu widzenia realizmu czy hipotetycznej zgody NASA na taki proceder chyba jest zbędny. Właściwie dobrze się stało, że członek załogi podejmujący takie kroki został zabity jako pierwszy, bo jeszcze stanowiłby zagrożenie dla normalnych załogantów, jakby inteligenty w cholerę oślizgły Calvinek był niedostatecznym problemem. Podobnie było z kilkoma innymi desperackimi krokami jak rozhermetyzowanie jednego, a potem innych modułów ISS czy co rusz odpalanie manewrowych silników Stacji celem niewpuszczenia Calvina na pokład - całe szczęście, że twórcy chociaż uwzględnili konsekwencje takiego strzelania z dysz poprzez wprowadzenie problemu zejścia z orbity mogącego doprowadzić do wejścia w atmosferę. W ogóle te wszystkie "protokoły", zasady postępowania w zaistniałej sytuacji rzekomo akceptowane przed rozpoczęciem misji, można włożyć między bajki - umówmy się, że koło realizmu to to nie stało i akceptowane przez widza może być tylko jako element kina science fiction z całościowym naciskiem na fiction.
Mało przemyślane w pewnych momentach zachowania bohaterów można rozpatrywać jednak nie tylko w kategorii filmowej fikcji, bo z drugiej strony stanowią one ciekawy punkt do rozważenia jak samemu zachowałbym się w podobnej sytuacji - czy jednak sam również nie olałbym "protokołów" tylko uruchomił samoistnie instynkt samozachowawczy i próbował ocalić swoje życie? W wymiarze czysto ludzkim wiele decyzji bohaterów wydaje się usprawiedliwionych, ale na tle ich sylwetek nakreślonych przez scenarzystów, a więc doświadczonych profesjonalistów w swoim astronautycznym fachu wiedzących na co się porywają i co może ich czekać, jest już kwestią dyskusyjną.
6. Międzynarodowa Stacja Kosmiczna.
A ściślej ISS i jej wnętrze - w przypadku tego filmu odbiegające od rzeczywistości wymiary ISS, jej moduły czy wnętrza nie są błędem nieświadomie dopuszczonym przez reżysera, ale naturalną konsekwencją braku współpracy filmowców z agencją NASA podczas produkcji. Agencja bowiem w swoich zasadach regulujących wykorzystywanie jej wizerunku zabrania filmowym twórcom w takich przypadkach m.in. dokładnego przedstawiania w niezmienionej względem oryginału postaci takich obiektów jak choćby ISS (poza tym, co jest ogólnodostępne publicznie i nie podlega tego typu ochronie).
Filmowa wersja Stacji może sprawiać wrażenie bardzo zbliżonej wyglądem do rzeczywistej ISS, zwłaszcza moduły - obserwacyjny Cupola czy laboratoryjny Kibo, ale to tylko pozorne odczucia. Mało tego, filmowcy mają w takich przypadkach zakaz używania również oficjalnego logotypu agencji i to w dwóch postaciach - popularnego błękitnego dysku z białym napisem i mniej rozpoznawalnego "wężyka" będącego połączeniem tych czterech liter. Na filmie przez około trzy sekundy widać wewnątrz Stacji logo agencji, ale z zupełnie inną czcionką, nie będące w żadnym razie oficjalnym logotypem NASA. To zatem zupełnie przeciwna sytuacja w porównaniu do "Grawitacji", "Marsjanina" czy "Apollo 13".
7. ISS paszoł won - w przestrzeń!
No właśnie, jako ostateczny środek zapobiegający ewentualnemu przedostaniu się stwora na Ziemię NASA postanawia wysłać Sojuza, który pomoże w nadaniu Stacji odpowiedniego pędu i kierunku po wyczerpaniu paliwa w jej silnikach manewrowych, aby zepchnąć ją w otchłań kosmosu z resztą żywej załogi na pokładzie. Powiedzieć "wątpliwe", by agencje kosmiczne budujące wspólnymi siłami tak potężny obiekt jak ISS zdecydowały się na podobny krok to powiedzieć nic - wprawdzie staram się mieć na uwadze, że to już typowe gdybanie i pole do popisu twórcy mają nieograniczone, nie mniej ten moment do mnie nie przemawia. Nawet gdyby agencje, które budowały ISS doszły do porozumienia, że trzeba ten orbitalny dom poświęcić, to można założyć, że byłyby zdolne obmyślić masę innych mniej wątpliwych w powodzeniu planów, zamiast wystawiać na ryzyko spotkania z Calvinem kolejną załogę tym razem na pokładzie Sojuza, a fakt, że nie miała ona wchodzić na pokład ISS niewiele tu zmienia, gdy wiemy do czego zdolny był marsjański stworek w otwartej przestrzeni kosmicznej i z jaką łatwością mógłby namieszać kolejnym astronautom w otoczeniu Stacji.
Wiele za to wynagradza przewrotny finał, za sprawą którego jest mi łatwiej przymknąć oko na pewne niedociągnięcia produkcji i który na tle mało oryginalnego w większości scenariusza przynajmniej zakończenie filmu czyni pomysłowym i zaskakującym na plus. Jak najbardziej prawidłowo przedstawiony został też problem cieczy w kombinezonie jednego członka załogi - astronautki, która w jednej z dramatycznych scen wyszła poza pokład ISS - do takiego utopienia się załoganta nieomal doszło na prawdę w 2013 roku, kiedy to włoski astronauta Luca Parmitano musiał przerwać spacer kosmiczny i awaryjnie powrócić na pokład Stacji. Zaczęło się od niewielkiej ilości kropel wody unoszących się w jego hełmie - do momentu powrotu na pokład ISS wody uzbierało się ponad 1,5 litra, a astronauta o włos uniknął tragicznego finału spaceru kosmicznego.
3. LIFE (2017) - Recenzja - ciąg dalszy i podsumowanie.
Bardzo rozsądnie do tematu obcego życia podszedł Espinosa. Doceniam brak zielonych ufoków często upodobnionych do humanoidalnych form, jakby filmowi twórcy w ogóle nie dopuszczali do siebie innych koncepcji. Paradoksalnie sam obcy - niekoniecznie jako złowrogi glut chcący zeżreć co się da na ISS, ale jako żywa komórka znaleziona w marsjańskiej glebie, wydaje się wręcz najbardziej prawdopodobnym elementem scenariusza na tle wielu zachowań bohaterów i zjawisk w otoczeniu ISS, które mogę zaakceptować tylko co najwyżej jako owoce nieskrępowanej wyobraźni twórców kina science fiction, bo na pewno nie jako prawdopodobne zachowania czy procedury mogące być hipotetycznie akceptowalne przez NASA czy jakąkolwiek agencję.
Pomimo wspomnianych błędów i uproszczeń, muszę uczciwie przyznać, że reżyser potrafił zbudować odpowiedni dla takiego gatunku nastrój i mając w zamierzeniu horror s-f, w którym ma być miejsce i na momenty grozy i na momenty wyciszenia, gdy możemy na przykład podziwiać majestatyczne ujęcia Ziemi z obserwacyjnego modułu Cupola na ISS, istotnie stworzył to, co zaplanował. Film mija jak z bicza strzelił nie nudząc ani przez moment i szczerze pisząc, oglądało mi się go na tyle dobrze, że nie obraziłbym się gdyby trwał jeszcze z kwadrans lub dwa. Być może jakaś w tym zasługa także samej idei reżysera, który zamiast tworzyć coś od początku do końca autorskiego, przerabia na swoją modłę klisze znane z "Obcego" i "Grawitacji" traktując dokonania Ridleya Scotta i Alfonso Cuaróna jako cenne drogowskazy, przy wspieraniu się którymi łatwiej stworzyć udaną produkcję. Produkcję w żadnym razie nie wyłamującą się z kanonu dreszczowego science fiction, ale też jak najbardziej poprawną i stanowiącą pozycję mocnego średniaka.
Nie da się ukryć, że najbardziej solidnym film jest w sferze audio-wizualnej. Więcej - powiedziałbym, że z wszystkich ostatnich produkcji s-f, które chciałyby pod tym względem doścignąć przełomową dla mnie w efektach "Grawitację" - a więc "Interstellar", "Marsjanin", i ci .. jak im tam było, "Pasażerowie", to właśnie "Life" najbardziej upodabnia się do filmu Cuaróna (sceneria, długie ujęcia przestrzeni jak i wewnątrz ISS z klaustrofobicznym klimatem, niepokojącą ścieżką dźwiękową) i w tym aspekcie trzeba to traktować jako wielki plus. Już choćby tylko z tego powodu warto wybrać się na seans, bo opadów szczęki, które pasjonat astronomii lubi zaznawać mając przed sobą widowiskowe obrazy, zdecydowanie tutaj nie zabraknie. Niestety, co dotyczy widzów o słabszych nerwach, trzeba się też tutaj liczyć z nie jedną mocniejszą sceną, bo unoszącej się w stanie nieważkości krwi też trochę tutaj się wyleje. No, ale w horrorze science fiction naturalnie trzeba się z tym liczyć.
Ode mnie niewymuszone 6,5 punktu. Reżyser od początku wiedział, na jaki gatunek filmu stawia i trzymał się tego do samego końca bez miksowania z kinem rodzinnym czy melodramatami, a sam przewrotny finał otwierający nie jednemu widzowi oczy ze zdumienia jeszcze tę ocenę zdołał umocnić. Koło arcydzieła czy filmu rewelacyjnego "Life" nie stał nawet przez moment, ale mimo oklepanego schematu wspomniane pozytywne elementy tworzą z tej produkcji film, jaki w ogólnym rozrachunku jestem skłonny uznać za udany. Nie zabrakło paru elementów, na które zawsze syczę widząc je w tego typu produkcjach, ale pod dostatkiem było też scen i emocji, których nie powstydziłyby się inne dobre filmy science fiction, na których mógłbym w kinie przytwierdzić się do fotela na dłużej. Niezła odtrutka po fatalnych "Pasażerach" i zupełnie przyzwoity średniak w gatunku kosmicznego dreszczowca.
Zdjęcia i zwiastun: Sony Studios / Columbia. Pictures
Bądź na bieżąco ze zjawiskami astronomicznymi i zapleczem amatora astronomii - dołącz do stałych czytelników bloga na Facebooku lub GooglePlus.
Hej hej, ależ dodano moduł BEAM do ISS! :)
OdpowiedzUsuńOK, uściślam i przeredagowuję. Miałem na myśli stałe dla ISS moduły mieszkalne czy laboratoryjne będące miejscem codziennej pracy załogi - BEAM istotnie można nazwać modułem, ale to chwilowy eksperymentalny dodatek który raz, że odwiedzany jest od święta, dwa że nie stanowiący stałego elementu ISS, bo za pewien czas zostanie odłączony i wprowadzony w atmosferę. W podobnym ujęciu nie uwzględniam też choćby przycumowanych przez kilka miesięcy Sojuzów. Nie pamiętam już niestety cytatu z filmu, ale zdaje się, że mała dziewczynka pytała o to czy nie brakuje miejsca dla astronautów (czy żyjątka - coś w tym kontekście) przez co padająca odpowiedź astronautki o tym, że przybywa miejsca dla załogi była dla mnie może nie tyle błędem co zbytnim uproszczeniem. Pomijam też dołączane zewnętrzne elementy typu osłony radiacyjne czy przed mikrometeorytami jak choćby ta, którą ostatnio zgubiono podczas spaceru, bo to nie przekłada się na ten ujęty w odpowiedzi w filmie "wzrost powierzchni mieszkalnej" dla załogi. Dzięki za głos! :-) Przeredagowałem.
UsuńHawkeye, w rozdziale 2. pkt 4. pod zdjęciem - ISS się niebezpiecznie rozpędziła ;)
UsuńRzeczywiście, astronauci nie byliby zachwyceni... Dzięki Marcin! Za dużo o wietrze słonecznym ostatnio pisałem :-)
UsuńRównież byłem na tym filmie w zeszłym tygodniu. Co do oprawy audio-wizualnej zastrzeżeń nie mam (pomijając odchyłki dźwięku w kosmosie, lecz brałem poprawkę na to i przymknąłem oko), jednakże kilka bzdurek odnośnie naszej głównej postaci - Calvin'a - jak najbardziej. Rozumiem, że to sajfaj, ale najbardziej raziło mnie podejście naukowców do tegoż stworka.
OdpowiedzUsuń[SPOILER ALERT]
Na samym początku zmieniają atmosferę (skład, temperaturę)dla małego żyjątka, bo w naszej nie miał ochoty "brykać", by już po niespełna 3 tygodniach hasać jak szalony i "oddycha" naszym powietrzem. Ok, można przyjąć, że podczas rozwoju jego zdolność adaptacyjna jest na wysokim poziomie. Lecz w późniejszej fazie filmu powietrze w ogóle mu nie potrzebne. Baa, nawet temperatura kosmosu bliska 0K mu nie przeszkadza, a jak wiemy jakakolwiek forma życia w takich warunkach żyje maksymalnie kilka sekund. A on ma czas by przemieścić się z jednego końca ISS na drugi. Nawet "Obcy" Cammerona w przestrzeni kosmicznej umiera, a on nic. Skubane bydle! ;)
[THE END OF SPOILER]
Ogólnie film ciekawie się oglądało, choć pikawa jak to opisał autor może kilka razy "lekko przyspieszyła". Widocznie uodporniłem się na horrory, a może popołudniowa pora oglądnięcia filmu zrobiła swoje. Najbardziej jednak podobała się sama końcówka, mimo oklepanego schematu widz wiedział, jak to się skończy a i tak robił mind-fucka na końcu ;)
!!SPOILER!!
UsuńNo właśnie - te "bzdurki" odnośnie Calvina i braku konsekwencji w jego rozwoju (później traci jakby nie patrzeć pierwotną oryginalność i upodabnia się już do "bardziej standardowego" stwora z gębą i oczyma) i jego super-zdolności wytrzymania w każdych warunkach - również w próżni - miałem na myśli jako rozwiązania ocierające się o te ze słabych filmów kategorii B. O podejściu naukowców wspomniałem w punkcie 5. i tutaj też jak widzę się zgadzamy (traktując ich rzeczywiście jako naukowców, choć znowu cały czas nie wykluczam, że w tak skrajnej sytuacji instynkt samozachowawczy człowieka i reagowanie pod wpływem emocji mogłoby wziąć górę nad tym, co na zimno ocenilibyśmy jako jedyne zdroworozsądkowe zachowanie). Mam nadzieję się nigdy o tym nie przekonać :-)
Wypada się zgodzić z ostatnim zdaniem.
OdpowiedzUsuńAczkolwiek marzy mi się taki solidny kosmo techno thriller - bez stworków, katastrof itp. ot po prostu zwykłe rutynowe zadania, które same w sobie są pasjonujące i dodają zastrzyki adrenaliny.... no ale to dla speców od kina za proste... by mogli zrozumieć ;-)
Z ogromną chęcią i ja bym coś takiego zobaczył, ale również wątpię by ktoś się szybko na taką produkcję porwał, także ze względu na widownię. Znowu przychodzi mi tu do głowy "Grawitacja" i choćby jej 12-minutowe otwarcie - zwykła scena z życia astronauty, tutaj z naprawy teleskopu Hubble'a, zwykłe rutynowe zadanie, które samo w sobie było pasjonujące i dodawało (przynajmniej mi) wielkich emocji za sprawą ukazywanych trudności postaci, fenomenalnej realizacji i przy tym potwornie realistycznej, a i tak słyszałem i czytałem mnóstwo opinii że w tym już momencie film jest "nudny, gadają przy tym teleskopie i gadają i wyłączyłem/wyłączyłam" - przy czym nie pisali tego tylko młodzieńcy, ale nawet doroślejsza widownia. Na ogół ludzie nie potrafią i zakładam, dalej nie potrafiliby wyczuć takiego kina, bo skoro taka 12-minutowa sekwencja jest dla wielu nie do ścierpienia, to pełen metraż jaki Tobie i mi by się marzył - tym bardziej by nie przeszedł. Chyba, że bardziej jako dokument - ot choćby "Hubble 3D" grany od czasu do czasu w naszych IMAXach. Tu byłaby bardzo wąska grupa docelowa, dlatego fabularny "kosmo thriller bez stworków i katastrof" rzeczywiście dla speców od kina jest zbyt prosty. Szkoda.
UsuńNie widziałem, ale przypomina mi się taki horror Apollo 18.
OdpowiedzUsuńApollo 18 znowu ja nie widziałem więc się nie wypowiem. Przyznam się jednak, że samo założenie filmu mnie odstraszyło już na etapie produkcji, mam tak w przypadku większości filmów opierających się na teoriach spiskowych - zaś po czytaniu pozytywnych opinii o filmie od takich teorii zwolenników, którym nadał on dużego kopniaka i którego zaczęli traktować jako dokument tym bardziej sobie darowałem :-) Zakładam, że byłby to dla mnie ten sam kaliber kina co o nazistach na Księżycu w "Iron Sky" czy "Ataku morderczych pomidorów", kina które z góry sobie daruję (może raz się skuszę na "Zabójcze ryjówki" z 1959 r. dla hecy). Fikcja fikcją, ale to już nie na moją głowę :-D
UsuńPowinieneś pisać recenzje na Filmweb lub inne tego typu strony.
OdpowiedzUsuńA ja w dalszym ciągu się zastanawiam w jaki sposób doszło do zamiany celów podróży kapsuł. Skoro od wewnątrz można było zmienić cel podróży w trybie manualny dlaczego kobieta poleciała w przeciwną stronę niż ustawiony był autopilot. Bo przesterowanie kapsuły z pilotem jestem w stanie zrozumieć (kontrola ciała za pomocą podłączenia do ośrodków nerwowych).
OdpowiedzUsuńBo Grawitacja jest jak kobieta, ma się ją oglądać a nie rozumieć ;)
UsuńObejrzałem raz jeszcze i już wiem :)
Usuń